Przejdź do treści

Tryptyk z Bogiem Ojcem

    Kiedy Marek był małym chłopcem, dziadziuś zatrzymywał globus na półkuli zachodniej i wskazywał wielki górski łańcuch, wieńczący krawędź Ameryki Północnej. Popatrz – mówił. To są nasze góry…

    Sagi krakowskie – Jabłka spod jabłoni (4)

    Lwie Serce – Notaty profesora B. – Echo odbite

    Góry nazywały się Kordyliery.
    Dziadziuś nazywał się Kazimierz Kordylewski.
    Każde spotkanie Marka z dziadziusiem (nie nazywało się go dziadkiem, tylko właśnie dziadziusiem) było czymś naprawdę wyjątkowym – stymulacją intelektualną.
    Dziadziuś dawał prezenty, których Marek nie mógł się doczekać. Na szóste urodziny dostał globus. Potem dziadziuś wziął pomarańczę i jabłko i pokazał mu, jak Księżyc krąży dookoła Ziemi i razem z nią dookoła Słońca.
    Pół roku później, na imieniny, dostał zegarek.
    Każdy otrzymany prezent był pretekstem do rozmowy lub naukowej zabawy, zmuszającej do pogłębiania wiedzy. Dziadziuś zmarł dziewięć dni przed dziesiątymi urodzinami Marka i Marek nigdy nie dowiedział się, co chciał mu dać tym razem. Jednak na pewno miało to być coś niezwykłego.

    Banachiewicz. Notaty

    Niebieskim atramentem, pismem tak drobnym, że niemal nie do rozszyfrowania, profesor Banachiewicz, wybitny astronom, pisał w grubych kajetach swoje notaty. Papier był liniowany i w jednej linii profesor mieścił aż trzy wersy.
    „Styczeń 1932 r. Postanawiam notować w tej książce wszelkie ważniejsze, a nawet i mniej ważne wydarzenia, dotyczące Obserwatorjum Krakowskiego, moich prac etc. Bezpośrednią pobudką do tego stało się wczoraj oświadczenie asystenta Kordylewskiego, który zrezygnował ze swego stanowiska. Kordylewski notował w swoim notesie wydarzenia, dotyczące Obserwatorjum, wobec czego w razie potrzeby on mnie informował o przeszłości, do której nieraz wypada wracać”.
    „W ogóle Kord. miał dla mnie wielkie znaczenie” – notuje profesor. – „Odchodzi, bo chce tego jego młoda, głupia żona. Chodzi jej o to, by na mnie spadło odium rzekomej nieumiejętności współpracy z ludźmi, a więcej jeszcze o to, żeby mnie pozbawić tak wydatnej pomocy, jaką miałem ze strony jej męża. Co prawda w ostatnich czasach pożyteczność działalności K.K. znacznie spadła; datuje się to właściwie od czasów jego narzeczeństwa”.

    Kordylewscy. Ku niebu.

    Kordylewscy wznosili się ku niebu przez przynajmniej cztery pokolenia.
    Najstarszy znany Kordylewski żył ok. 1800 roku i był garncarzem.
    Drugi poszedł w jego ślady.
    Trzeci był stolarzem.
    Czwarty sprowadzał z Paryża eleganckie obuwie.
    Jego syn został astronomem i ożenił się z Jadwigą Pająk, pierwszą kobietą, która studiowała astronomię na Uniwersytecie Jagiellońskim i – zamiast wykorzystać kilkumiesięczny urlop na pracę i studia – chodził z nią na spacery, do czego zresztą uczciwie przyznał się profesorowi Banachiewiczowi.

    Banachiewicz. Notaty

    „Wieczorem, na moje życzenie, K.K. przedstawia mi swoich 2 starszych synów” – notował profesor Banachiewicz. „Wyżej sobie ceni młodszego” – pisał, zauważając, że starszy ma niezdrową cerę i zdaje się interesować głównie teorią, a nie praktyką.
    Obaj synowie K.K. wydali się profesorowi niezbyt rozgarnięci.
    Wiele lat później Jerzy, najstarszy syn Kazimierza Kordylewskiego, dokonał statystycznej analizy notat profesora Banachiewicza za okres dziewięciu lat po wojnie. Obliczył, że nazwisko „Kordylewski” pojawia się w tysiącu dat, czyli średnio co trzy dni.
    Wywnioskował, że bezdzietny profesor po prostu nie umiał się obyć bez swojego asystenta.

    Cztery i pół cyklu na sekundę

    Profesor Andrzej Szyszko-Bohusz, dalszy krewny Adolfa Szyszko-Bohusza, jest przygotowany na prostą wątpliwość: „Skoro, jak pan profesor twierdzi, dzieci dziedziczą świadomość rodziców, to dlaczego ja sam nie pamiętam siebie jako własnego ojca?”.
    Możliwe, że profesor zapytywał się o to sam, bo w jednej ze swych prac pisze: „Powstaje pytanie, czy tego typu pamięć wydarzeń z cyklu życiowego rodziców w potomstwie faktycznie nie istnieje, czy też została zatarta przez połączenie związków genetycznych obojga rodziców oraz wstrząs porodowy?”. I zaraz odpowiada: ależ ta pamięć istnieje! Jest nią – jak przekonuje profesor – „zjawisko atawizmu, czyli występowanie u ludzi i zwierząt oraz roślin pewnych cech pierwotnych, właściwych ich dalekim przodkom, które w następstwie rozwoju ewolucyjnego zanikły”.
    Wszyscy jesteśmy więc jednością, a – jak pisze profesor – „urzeczywistnienie tej jedności następuje w szczególnym stanie świadomości rejestrowanym przy zastosowaniu badań EEG w stanie zmianowym DELTA wynoszącym 4 -? cykla na sekundę”.

    Kordylewscy. Serce Lwa.

    Dwadzieścia cztery długie – przerwa – i pięć krótkich. Przycupnięty bez ruchu na drewnianych schodkach Leszek przypatrywał się, jak ręka ojca rytmicznie opada na klucz telegraficzny, za pomocą którego Kazimierz Kordylewski przekazywał Polskiemu Radiu południowy sygnał czasu.
    W ten sposób Leszek nauczył się liczyć.
    „Nasze nazwisko – mówił Jerzemu ojciec – oznacza ťSerce LwaŤ. ťKorŤ to od francuskiego ťle coeurŤ, ťserceŤ. ťDyŤ, jak francuskie ťduŤ”. Mamy więc ťKor-dyŤ, ťlewŤ – wiadomo – i na końcu ť-skiŤ. Bo to polskie nazwisko”.
    Ojciec rzeczywiście miał lwie serce. Był nieprzeciętnie odważny.
    Jerzy pamięta, że rodzina miała parcelę na Salwatorze. Jeździło się tam tramwajem, potem szło pieszo dwadzieścia minut. W czasie wojny, żeby przetrwać głód, obsadzili ziemię warzywami.
    To był czas łapanek i w drodze po warzywa rodzina rozdzielała się. Mama z ciocią brały dzieci, a ojciec pewnym krokiem wsiadał do wagonu „Nur für Deutsche” i z zimną krwią rozkładał niemiecką gazetę.
    Nikt go nigdy nie zaczepił.
    Ojciec uratował arabskie astrolabia z XI wieku, zakopując je w piwnicy obserwatorium. Na wierzchu ułożył kilka butelek domowego wina. „Jak Niemcy znajdą wino, upiją się i nie będą dalej szukać” – dowodził.
    W 1955 r., nie pytając nikogo – poza ojcami paulinami – o zgodę, przeniósł ciało profesora Banachiewicza na Skałkę.
    W latach 70. zabierał astronomów amatorów na rejsy w okolice równika. Nocami kładli się na pokładzie polskich statków handlowych, wpatrywali w niebo i szukali jaśniejszych miejsc. W ten sposób ojciec udowodnił, że Ziemia ma w kosmosie nie jeden, a 120 miliardów księżyców, które tworzą dwa jasne skupiska, nazywane Pyłowymi Księżycami Ziemi lub Księżycami Kordylewskiego (wolał, by określać je Księżycami Polskimi).
    W 1971 r. zorganizował pokaz kamienia, który amerykańscy astronauci przywieźli z Księżyca. Władze kazały zamknąć wystawę i udostępniać kamień tylko członkom Polskiego Towarzystwa Astronautycznego.
    Do PTA zapisało się wtedy kilka tysięcy osób.
    Między innymi prof. Walery Goetel.

    Goetel. Echo odbite.

    To było duże mieszkanie: czteropokojowe, na rogu Basztowej i Rynku Kleparskiego, nad barem mlecznym.
    Obiady jadano wspólnie, w bibliotece. Pośrodku stał stół, ściany dookoła wypełniały książki dziadka i Piotr Chrząstowski, wnuk profesora Goetla, mógł buszować w nich do woli. Kartkował albumy przyrodnicze, czytał o wyprawie Amundsena, oglądał zdjęcia z olimpiady w Amsterdamie, gdzie pod portretami sportowców umieszczano ich zawody: drwal, murarz, nauczyciel… Może więc powiedzieć, że dzięki dziadkowi nauczył się czytać. (Potem, kiedy w liceum Piotr zaczął pasjonować się fantastyką naukową, od Tolkiena do Lema, dziadek przyjął to ze zrozumieniem).
    Dziadek miał swój osobny pokój: gabinet, w którym pracował i sypiał. Zawsze można było tam zajrzeć. Dziadek przerywał wtedy pisanie, odkładał na bok raporty o skażeniu powietrza i sadzał sobie wnuka na kolanach. Opowiadał, jak przemierzył, częściowo pieszo, Afrykę – od Kairu do Kapsztadu. Rysował lwy i małpy. Przepytywał z wierszy, których w szkole kazano nauczyć się na pamięć.
    Potem można było pobiec do serwantki, gdzie za szkłem kryły się indonezyjskie posążki, afrykańskie dzidy i tarcze, prawdziwe, kupione przez dziadka od tubylców za perkal i paciorki.
    Wiadomości o tym, co dziadek robił przy biurku, docierały do wnuków echem odbitym.
    Geologiczne ekspertyzy dla konferencji w Poczdamie, raport U Thanta, który po raz pierwszy zwrócił uwagę Europy na zagrożenie zanieczyszczeniem środowiska, analizy wyziewów ze Skawiny, Nowej Huty, Katowic, raporty o stężeniu dwutlenku siarki w krakowskim powietrzu, projekty zakładania parków narodowych To wszystko jakoś przesączało się do świadomości wnuków i Piotr Chrząstowski jest pewien, że na wiele spraw patrzy dziś oczami dziadka.
    Zainteresował się na przykład fotografią – jak dziadek, po którym zostały szklane klisze z wizerunkami tubylców, egzotycznych krajobrazów i kamieni, podpisane „Gruzja 1908 r.”, „Indonezja 1932” albo „Port w Amsterdamie”.
    Nie wspinał się wprawdzie, jak dziadek, w Alpach i na Kaukazie, ale łaził po górach. Nie wiosłował, jak dziadek w AZS-ie (została po nim koszulka na ramiączkach, na której prababcia własnoręcznie wyhaftowała logo AZS), ale zaczął żeglować i z czasem został jachtowym sternikiem morskim.
    Wcześniej zdał maturę i przeszedł egzamin wstępny na Akademię Górniczo-Hutniczą, gdzie po dziadku zostały trzy wydziały zajmujące się ochroną środowiska.
    Zaraz potem dziadek zmarł i w domu została po nim wielka pustka.

    Tryptyk z Bogiem Ojcem

    Jacek Malczewski akurat maluje „Śmierć Elenai”, kiedy po raz pierwszy przychodzi do niego Walery Goetel. Pokazuje mu list z pytaniem: „Czy byłby pan tak grzeczny i w czasie wolnym zajął się moim synem?”.
    Po pracowni paraduje półnaga modelka, a Walery i Rafał siadają do korepetycji.
    Z nauki narodzi się przyjaźń. Rafał darowuje Waleremu swoją książkę o Tatrach z dedykacją: „Kochany Walery, nie czytaj tej cholery”. Jacek Malczewski portretuje ich obu w tryptyku.
    Pośrodku tryptyku jest on sam, jako Bóg Ojciec.
    Na skrzydłach tkwią apostołowie – po prawej Rafał, po lewej Goetel.

    Goetel. To, to i to.

    Dr Piotr Chrząstowski zastanawia się, co mu zostało po dziadku.
    Z rzeczy materialnych: trochę szklanych klisz, koszulka AZS-u i serwantka z dzidą i indonezyjskimi figurkami.
    Z rzeczy niematerialnych: może pracowitość? Taka normalna, codzienna pracowitość, ciągły mus, żeby coś robić, żeby nie siedzieć bezczynnie… Może to jego wpływ?
    Albo – przekonanie, że więcej warte to, co człowiek ma w głowie niż to, co ma w kieszeni?
    Albo – praca w AGH. Czy może być przypadkiem, że dziadek poświęcił się AGH, że ojciec, więc zięć dziadka, pracował w AGH i że dr Piotr Chrząstowski został adiunktem na tej samej uczelni, choć na wydziale elektrycznym, nie geologicznym, jak dziadek?
    Naprawdę trudno tak konkretnie powiedzieć: odziedziczyłem po dziadku to, to i to.
    Na pewno zostało wiele pytań, które Piotr Chrząstowski chciałby dziadkowi zadać, ale nie zdążył, bo dziadek odszedł, kiedy Piotr miał 19 lat i dopiero zaczynał mądrzeć.
    Chociaż, może został też jego spokój? Dr Chrząstowski nigdy nie widział dziadka zdenerwowanego, nawet kiedy wracał wzburzony z Warszawy i mówił: „Co z tego, że mamy najlepsze prawo, skoro nikt go nie przestrzega?”. Sam też właściwie nigdy się nie złości, cokolwiek studenci by zrobili, nie widać po nim gniewu.

    Kordylewski. Piąte koło.

    Kazimierz Kordylewski miał czworo dzieci. Najmłodszy Leszek został biologiem i doczekał się trójki dzieci, w tym Marka, który sam już ma córkę i syna.
    Wanda zajęła się muzyką i urodziła dwóch synów i Ewę.
    Zbigniew został astronomem i ma córkę Monikę.
    Najstarszy Jerzy Kordylewski też miał być astronomem, jak ojciec.
    Odziedziczył po nim patriotyzm, oszczędność i poczucie głębokiej niesprawiedliwości, że człowiek musi spać („Najstraszniejsze na drugim świecie jest wieczne odpoczywanie” – mawiał zakochany w pracy ojciec).
    Przez całą szkołę średnią nie uczył się przedmiotów ścisłych, algebra i geometria same wchodziły mu do głowy. Poszedł studiować matematykę, a po pierwszym roku miał wybrać specjalizację astronomiczną… Nie wybrał. Ministerstwo postanowiło akurat, że studia zostaną skrócone o rok i nie będzie można z nich przejść na astronomię.
    Drugi rok powtarzał. Oblał komisyjny egzamin z podstaw marksizmu-leninizmu. Do dziś w specjalnym segregatorze trzyma wycinek ze studenckiej gazety: „Można było chyba przekonać kolegę Kordylewskiego, że marksizm i ekonomia to nie piąte koło u wozu”.
    Z pozostałych przedmiotów miał piątki.
    W ten sposób Jerzy (który profesorowi Banachiewiczowi zdawał się zainteresowany teorią, nie praktyką) nie został astronomem, a nauczycielem akademickim, informatykiem i twórcą maszyn matematycznych. I chyba był trochę podobny do ojca, bo kiedy pięć lat temu odchodził na emeryturę, dziekan długo szukał słów uznania: „Bo pan był taki inny” – powiedział wreszcie.
    Doczekał się trójki dzieci: Doroty, Krzysztofa i Andrzeja oraz czwórki wnuków: Tomka, Gabrysi, Kacpra i Szymka, który zamierza zostać astronomem.
    Natomiast jeśli idzie o wieczór, kiedy K.K. prezentował prof. Banachiewiczowi swych synów, Jerzy Kordylewski może powiedzieć jedno: jego zdaniem profesor zadawał dziwne pytania.

    Katarzyna Kobylarczyk