Przejdź do treści

Nazywał się sputnik

    28 września 2007
    Archiwum Dziennika Polskiego

    Początkowo planowano wyniesienie na orbitę ciężkiego, skomplikowanego automatycznego laboratorium naukowego, ale autor tego pomysłu – Siergiej Korolow – uzmysłowił sobie, że wysłanie prostego, małego satelity i tak będzie odebrane jako niezwykły sukces Związku Radzieckiego, który zawczasu ogłosił przeprowadzenie takiego eksperymentu w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycznego. Dlatego wyniesienie skomplikowanego sputnika odłożył na później. Jego projekt zaaprobowano.

    50-lecie startu pierwszego sztucznego satelity Ziemi

    Pierwszego, niewielkiego, kulistego sztucznego satelitę Ziemi specjaliści biura konstrukcyjnego przygotowali w miesiąc. Poleciał. Nadawał pierwsze sygnały z orbity. Zadziwił cały świat. Upokorzył Amerykę, w której przygotowania do kosmicznych startów postępowały niemrawo i przy ciągłym niedostatku funduszy z powodu nieświadomości elit politycznych USA co do wielkiego ideowego znaczenia tego pierwszego kosmicznego startu.
    Mylili się pisarze fantaści i futuryści w prognozach tworzonych przed 100 laty, w wyobrażeniach dotyczących stopnia rozwoju techniki XX wieku. Nie potrafili przewidzieć wielu osiągnięć współczesnej cywilizacji, zaskakującej nieraz nas samych. Nawet taki wizjoner jak Konstanty Eduardowicz Ciołkowski, zmarły w 1935 roku, przewidywał, że pierwsze loty kosmiczne nastąpią w XXI wieku, około 100. rocznicy rewolucji październikowej. A przypada ona w 2017 roku.
    „Prosimy o ocenę szans wykorzystania sztucznych satelitów Ziemi. Jak sądzicie, kiedy będą wynoszone w przestrzeń kosmiczną?” – zapytano w ankiecie skierowanej w 1955 roku przez ówczesnego prezydenta Akademii Nauk ZSRR do najwybitniejszych radzieckich naukowców.
    Odpowiedzi były różne. Jedni z respondentów zgłaszali rzeczowe propozycje zastosowań sztucznych satelitów Ziemi, inni byli sceptycznie nastawieni: „Przewiduję, że przedarcie się człowieka w kosmos nastąpi nie wcześniej niż w roku 2000”, „Nie mam żadnego wyobrażenia, jakie praktyczne zastosowanie mogłyby mieć sztuczne satelity Ziemi” – brzmiały niektóre odpowiedzi. A jeden z szacownych autorytetów naukowych, zapewne z lekka obrażony faktem skierowania do niego ankiety, odpisał z godnością: „Fantastyka mnie nie interesuje”.
    Przypomnijmy, był rok 1955. Zaledwie dwa lata później na orbitę wokółziemską wyniesione zostały dwa pierwsze sputniki, a wkrótce, w kwietniu 1961 roku, Gagarin zakrzyknął radośnie, ogarnięty euforią niezwykłej wyprawy: – Pojechali!
    Tymczasem już na początku lat pięćdziesiątych opracowano w radzieckim Biurze Konstrukcyjnym Siergieja Pawłowicza Korolowa podstawowe zasady działania pierwszego sputnika. Aby uzyskać zgodę, a przede wszystkim środki na prowadzenie prac, Korolow dotarł do samego Stalina. Uzyskał u niego audiencję, aby zameldować o pracach nad rakietą strategiczną R-5, zdolną do przenoszenia bomby atomowej. To mogło być w zasięgu zainteresowań przywódcy ZSRR. W informacji przygotowanej z okazji rozmowy Korolow nawet nie próbował tłumaczyć Stalinowi, jakie inne zalety i sposoby wykorzystania może mieć rakieta nośna, nie mógł nawet próbować przekonywać wodza do idei lotu orbitalnego sztucznego satelity Ziemi, a później człowieka w statku kosmicznym. Przed wejściem do gabinetu Stalina pouczono go, żeby nie zadawał żadnych pytań, by wyrażał się jak najbardziej zwięźle. Niewielką teczkę, w której miał na trzech kartkach przygotowany konspekt meldunku, mu odebrano.
    – Stalin odpowiedział na moje przywitanie, ale ręki nie podał – wspominał tę chwilę Korolow. – Słuchał milcząc, prawie nie wyjmując fajki z ust. Chwilami przerywał, zadając krótkie pytania. Zachowywał powściągliwość. Nie wiedziałem – aprobuje to, co mówię, czy nie. Wystarczyło, żeby Stalin powiedział „Nie”, a w mgnieniu oka jego „nie” stawało się prawem.
    W pół roku po śmierci Stalina opróżnione miejsce zajął Nikita Siergiejewicz Chruszczow. Jego wiedza o polityce i o świecie współczesnym, jak próbował go później usprawiedliwiać jego zięć, dziennikarz, redaktor naczelny radzieckiego dziennika „Izwiestia” Aleksiej Adżubej, pochodziła głównie z wieczorowych kółek wiedzy marksistowskiej, a jednak to za sprawą właśnie Chruszczowa Związek Radziecki jako pierwszy przeprowadził start sztucznego satelity Ziemi i – jakby nie było – wyprzedził Stany Zjednoczone. Chruszczow bowiem był fanatycznie przekonany o wyższości systemu socjalistycznego nad rozsadzanym wewnętrznymi sprzecznościami kapitalizmem. I kiedy po sukcesie pierwszego sputnika i niedługo potem pierwszej pilotowanej wyprawy kosmicznej Gagarina mówiono mu i pisano w radzieckiej publicystyce, że te osiągnięcia przyszły tylko dzięki socjalizmowi, święcie w to wierzył. Przeznaczał też nieprawdopodobnie wielkie pieniądze na udowadnianie światu i samym ludziom radzieckim, że tak jest w istocie.
    Wydaje mi się – pisał już w 1954 roku Główny Konstruktor S.P. Korolow do prezydium Akademii Nauk ZSRR – że w obecnym czasie byłoby właściwe zorganizowanie wydziału naukowo-badawczego dla przeprowadzenia pierwszych prac eksperymentalnych zmierzających do przygotowania sztucznego satelity Ziemi. A 30 sierpnia 1955 roku w gabinecie wiceprezydenta AN ZSRR zwołano tajne zebranie, w którym uczestniczyli S.P. Korolow, M.W. Kiełdysz, B.P. Głuszko, M.A. Ławrientiew. Korolow oświadczył zebranym: – Za rok, półtora będziemy mieli rakietę nośną. Nie można tracić czasu. Potrzebny jest program naukowy, konieczne są instytuty, które przygotowałyby urządzenia i aparaturę dla 5-6 satelitów.
    W tym samym czasie, latem 1955 roku, tysiące łagierników i żołnierzy zaczęły budowę tajemniczego kolosalnego obiektu w stepie Kazachstanu, w rejonie ujścia Syr-darii do Jeziora Aralskiego. Prace były okryte szczelną zasłoną tajemnicy państwowej o znaczeniu strategicznym. Nawet inżynierowie z nadzoru technicznego nie wiedzieli, co właściwie budują. Dopiero gdy zalano betonem potężne słupy podpierające stanowisko startowe, stało się jasne, że powstaje kosmodrom.
    Lokalizacja była ściśle tajna – w komunikatach TASS po pierwszych kosmicznych startach określano go mianem kosmodrom N-ski. A kiedy trzeba było w końcu opublikować współrzędne geograficzne, do publicznej wiadomości podano dane niepokrywające się z rzeczywistymi, dla zmylenia obcych wywiadów. Jednakże Amerykanie o potężnym radzieckim kosmodromie wiedzieli od początku budowy, bo na rozległej odkrytej przestrzeni stepu w żaden sposób nie da się ukryć robót budowlanych o tak wielkiej skali.
    W sierpniu 1957 roku Związek Radziecki ogłosił, że dysponuje międzykontynentalną rakietą balistyczną, którą można skierować w dowolny punkt globu. Zachodni analitycy uznali ten komunikat za komunistyczny bluff i nie traktowali go poważnie.
    Nawet doniesienia CIA, sygnalizujące radzieckie przygotowania do pierwszych kosmicznych startów, nie były we wpływowych kręgach władzy w USA traktowane z należną im powagą. Uważano je za przesadne zawierzanie radzieckim przechwałkom bez pokrycia. I nie przeznaczano zbyt wielu pieniędzy na rozwijanie techniki rakietowej – także w Ameryce decydentom i środowiskom naukowym zabrakło wyobraźni, by przewidzieć gwałtowny skok cywilizacyjny, jaki nastąpił zaledwie kilkanaście lat później, w dużym stopniu za sprawą technologii rozwijanych dla potrzeb przemysłu aerokosmicznego.
    Wkrótce, 4 października 1957 roku dwustopniowa rakieta nośna wprowadziła na orbitę wokółziemską pierwszego sztucznego satelitę Ziemi. Nazywał się sputnik. Był niepozorny. Mały. Nie robił na orbicie niczego nadzwyczajnego, tylko nadawał cichutkie sygnały: biip, biip, biip, biip… Ale był pierwszy! Radziecki! Efekt propagandowy – oszałamiający.
    A jakie były kulisy tego historycznego, pierwszego startu w kosmos? Rakieta nośna R-7, która wyniosła sputnik, użyta była zaledwie po raz piąty. Pierwszy próbny lot rakiety tego typu nie udał się, drugi również zakończył się katastrofą. Trzeci? Trzeci także. Dopiero czwarty start R-7 odbył się pomyślnie. Zaraz po nim Korolow zaproponował start rakiety w kosmos, już ze sputnikiem.
    Początkowo planowano wyniesienie na orbitę ciężkiego, skomplikowanego automatycznego laboratorium naukowego, ale Siergiej Korolow uzmysłowił sobie, że wysłanie prostego, małego satelity i tak będzie odebrane jak niezwykły sukces Związku Radzieckiego, który zawczasu ogłosił przeprowadzenie takiego eksperymentu w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycznego. Dlatego wyniesienie skomplikowanego sputnika odłożył na później. Jego projekt zaaprobowano. Pierwszego, niewielkiego, kulistego sztucznego satelitę Ziemi specjaliści biura konstrukcyjnego przygotowali w miesiąc. Poleciał. Nadawał pierwsze sygnały z orbity. Zadziwił cały świat. Upokorzył Amerykę, w której przygotowania do pierwszych kosmicznych startów postępowały niemrawo i przy ciągłym niedostatku funduszy z powodu nieświadomości elit politycznych USA co do niezwykłego propagandowego znaczenia tego pierwszego kosmicznego startu.
    Pracowników biura konstrukcyjnego Korolowa puszczono na długo odkładane urlopy. Korolow swoim dwóm zastępcom – W. Miszynowi i L. Woskriesieńskiemu załatwił skierowania na wczasy do Soczi, do daczy ówczesnego premiera ZSRR Nikołaja Bułganina. Ich wypoczynek nie trwał długo, nawet nie zdążyli przyzwyczaić się do czarnomorskiego klimatu. Piątego dnia w daczy odezwał się dzwonek telefonu rządowego „wu-cze”:
    Natychmiast wylatujcie – wzywano ich wszystkich do Moskwy, do biura konstrukcyjnego. – Dostaliśmy zadanie przygotowania nowego sputnika.
    Spakowali się szybko i polecieli do Moskwy. Co się stało? Skąd taki pośpiech? Okazało się, że Chruszczowowi spodobał się polityczny efekt wyniesienia w kosmos pierwszego sputnika. Nie spodziewano się aż takiego odzewu, takiego aplauzu na świecie. Chruszczow polecił jak najprędzej wykonać drugiego sztucznego satelitę. Sugerowano, by zdążyć ze startem do początku listopada na 40. rocznicę rewolucji październikowej. Entuzjastą tego zamierzenia był minister przemysłu obronnego ZSRR D.F. Ustinow, który kładł nacisk na upiększanie przeróżnych rocznic, świąt, kolejnych zjazdów partii błyskotliwymi osiągnięciami w jego resorcie.
    Sputnik 2 z psem doświadczalnym Łajką na pokładzie wystartował 3 listopada 1957 roku, dzięki czemu obchody 40. rocznicy zwycięstwa socjalizmu zyskały dodatkowy blask.
    W kwietniu 1958 roku miał być wyniesiony na orbitę ciężki statek kosmiczny Obiekt D, ale półtorej minuty od startu rakieta nośna eksplodowała. Zamierzano przygotować do startu następny tak ciężki obiekt, jednak okazało się, że nie działał magnetofon należący do aparatury badawczej obiektu i Korolow postanowił odłożyć start, by naprawić wadliwy element sputnika. Zadzwonił do niego Chruszczow i wymusił jak najszybsze wyniesienie satelity na orbitę, by zademonstrować nowy radziecki sukces, co miało wspomóc szanse Włoskiej Partii Komunistycznej w wyborach we Włoszech. Chruszczow realizował doktrynę polityczną rozszerzania socjalizmu na kraje, w których komuniści, jak we Włoszech w tamtym czasie, mieli znaczące wpływy. Start Sputnika-3 odbył się więc przed włoskimi wyborami, 15 maja 1958 roku. I chociaż w kręgach naukowych zwracał uwagę fakt, że miał masę aż 1316 kg, to nie wywarło to spodziewanego wrażenia na włoskich wyborcach.
    W takim trybie powstawały projekty wielu radzieckich startów kosmicznych. Później na użytek oficjalny obowiązywała wersja, według której te i niektóre inne przedsięwzięcia radzieckiej kosmonautyki, w rzeczywistości organizowane doraźnie, dla celów propagandowych, były przeprowadzane jakoby zgodnie z długofalowym programem badania przestrzeni kosmicznej.
    Już w czasach Chruszczowa, a więc właściwie od początku radzieckiego programu kosmicznego, cele polityczne i propagandowe, prestiżowe, przesłaniały czysto naukowe. Władze partyjne i państwowe wywierały na kadrę specjalistów techniki kosmicznej liczne naciski. Przyśpieszyć, zdążyć, dognać, przegonić Amerykanów tego ciągle od nich żądano.

    Marek Jarosiński

    Kraków patrzy w niebo

    W sobotę, 12 października 1957 r., krótko przed piątą rano, na górnym tarasie obserwatorium astronomicznego Leszek Kordylewski w napięciu wpatruje się w niebo. Ma dziesięć lat i surowy zakaz odzywania się. Według obliczeń jego ojca, astronoma Kazimierza Kordylewskiego, nad Krakowem właśnie przelatuje sputnik.
    Pracownicy i mieszkańcy obserwatorium astronomicznego przy ul. Kopernika już od tygodnia żyją w stanie gotowości. Kazimierz Kordylewski skrupulatnie notuje doniesienia o odebraniu sygnałów od pierwszego sztucznego satelity. Radioamatorzy z całego świata ślą do gazet meldunki o charakterystycznych „bipnięciach”, słyszalnych w chwili przelotu sputnika. Krakowski astronom oznacza je na starym globusie. W miejscach odbioru sygnału nakleja kolorowe konfetti, specjalnie w tym celu zebrane spod dziurkacza przez dzieci.
    Leszek, najmłodszy syn Kazimierza, dobrze zna ten globus. To część zabytkowych zbiorów Obserwatorium Astronomicznego UJ, gdzie mieszka rodzina Kordylewskich. Globus nie ma osi – jako wolna kula spoczywa na wyścielonym aksamitem trójnogu. To na nim ojciec, znany popularyzator nauki, kilka lat temu nauczył Leszka, że Ziemia jest kulista: puścił wirujący globus po długim dywanie jak piłkę. Teraz glob pokrywa siatka punktów z konfetti. Dzięki nim Kazimierz Kordylewski zdołał już wyznaczyć orbitę sputnika, a nawet zlokalizować ściśle tajny kosmodrom Bajkonur, skąd go wystrzelono. Ustalił także, kiedy satelita będzie przelatywał nad Krakowem.
    12 października 1957 r., przed piątą rano, na górnym tarasie obserwatorium przy Kopernika zebrało się kilkanaście osób: krakowscy astronomowie i dziennikarze, żona Kazimierza Kordylewskiego Jadwiga (pierwsza kobieta studiująca astronomię na UJ) i ich dzieci: student matematyki Jerzy, 19-letni Zbigniew, nastolatka Wanda oraz dziesięcioletni Leszek, który ma kategoryczny zakaz odzywania się, by nie zakłócić historycznej chwili.
    Nikt nie wie, czego się spodziewać. W końcu to pierwszy sztuczny satelita Ziemi. Czy uda się go dostrzec? Kazimierz Kordylewski jest zdania, że metaliczna powierzchnia sputnika powinna odbijać światło słoneczne dostatecznie silnie. Astronomowie z nadzieją pochylają się nad teleskopami. Leszek w milczeniu czeka, aż ktoś wypatrzy satelitę i powie mu, gdzie spojrzeć. Mijają jednak długie minuty a sputnika nie widać. Wśród zebranych narasta rozczarowanie.
    Nagle Leszek widzi coś dziwnego. Jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że jest jedną z niewielu osób obserwujących całe niebo fachowcy przez lunety widzą tylko powiększone wycinki firmamentu. Dzięki temu to właśnie on dostrzega, że jedna z gwiazd nie tylko delikatnie pulsuje, ale wolno przesuwa się po niebie. Żeby się upewnić, wybiera ją jako szczyt trójkąta z dwiema innymi. Teraz jest już pewien: kształt trójkąta się zmienia! Nie bacząc na nakaz milczenia i głęboką ciszę, szepcze: „Ta gwiazda się rusza!!!”
    Wszystkie lunety natychmiast kierują się w tamtą stronę. To musi być sputnik! Sztuczny satelita przez trzy minuty majestatycznie sunie po krakowskim niebie! I dziesięcioletni Leszek Kordylewski dostrzegł go jako pierwszy…
    Kiedy emocje opadną, okaże się, że to jednak nie był sputnik, a jedynie wydłużony, wirujący człon rakiety, która wyniosła go na orbitę. Sam satelita zbyt mały i ciemny przemknął niezauważony. Przygoda Leszka nie zostanie jednak bez konsekwencji: podkreśli rolę „gołego oka” jako najlepszego instrumentu optycznego. Tak właśnie Kazimierz Kordylewski dokona swego największego odkrycia: na nocnym niebie gołym okiem dostrzeże Pyłowe Księżyce Ziemi – obłoki kosmicznych drobin, podobnie jak Księżyc obiegające Ziemię. Aby potwierdzić swoją obserwację, zabierze na rejs do Afryki nie wykwalifikowanych astronomów, ale obserwatorów amatorów. Nieskażonych rutyną i porwanych jego entuzjazmem.

    Katarzyna Kobylarczyk