Przejdź do treści

Mój ojciec, ten drugi, najlepszy po samym Mikołaju Koperniku

    Maria Mazurek
    artykuł w PDF 👈

    Odkrył, że Ziemia niejeden ma księżyc. Pierwszy dostrzegł gwiazdę T.Corvi – bo wypatrywał jej gołymi oczami. Studentów przyjmował w środku nocy. Robił psikusy komunistycznej władzy. O Kazimierzu Kordylewskim opowiada jego syn.

    Kazimierz Kordylewski był wybitnym astronomem, ale też człowiekiem niesztampowym. Oryginałem, psotnikiem, pasjonatem. Zamiast publikować w prasie naukowej, wolał trzymać sztamę z prasą codzienną

    Ludzie na ogół mają swoje ulubione wspomnienia z dzieciństwa. Takie, które potem towarzyszą im przez całe życie. Może nawet to życie (czy też ich samych) zmieniają.

    W przypadku Leszka Kordylewskiego to był dzień spędzony na Suwalszczyźnie. Miał sześć, może siedem lat. Jego tata, astronom Kazimierz Kordylewski, zabrał całą rodzinę (żonę Jadwigę – pierwszą w Polsce astronomkę, trzech synów i jedną córkę) na drugi koniec Polski, żeby zobaczyli całkowite zaćmienie Słońca. Gdyby wtedy zostali w Krakowie, zjawisko nie zrobiłoby na nich nawet w połowie takiego wrażenia.

    Ale stali gdzieś w środku pola na Suwalszczyźnie. Nagle, w środku dnia, zrobiło się totalnie ciemno. Na kilkadziesiąt sekund przyszła ciemna noc. Krowy zaczęły ryczeć. Inne zwierzęta też wariowały.

    Wtedy Leszka, tego małego chłopca ze zwariowanej rodziny, uderzyła ta świadomość: otaczająca nas rzeczywistość jest zaledwie drobnym pyłkiem tego, co istnieje w kosmosie.

    Dom dziwny

    W rodzinie Kordylewskich w ogóle działy się rzeczy dziwne.
    Zacznijmy od ich domu. Mieszkali, razem z botanikiem Władysławem Szaferem oraz matematykiem i astronomem, przyjacielem ojca, Tadeuszem Banachiewiczem w… Ogrodzie Botanicznym przy Kopernika 27 w Krakowie. Konkretniej: w Collegium Śniadeckiego, okazałym budynku Uniwersytetu Jagiellońskiego.

    Wówczas, jeszcze zanim łuna z pieców Nowej Huty rozjaśniła krakowskie niebo, znajdowało się tam obserwatorium astronomiczne. Wszystko przy Kopernika 27 było podporządkowane gwiazdom. Kazimierz Kordylewski obserwował je całymi nocami. Nie miał regularnego trybu życia. – Szedł spać, jak akurat zepsuła się pogoda. Musieliśmy wtedy chodzić cichutko, na paluszkach, żeby mu nie przeszkadzać – opowiada Leszek.

    Po ich domu, o przedziwnych porach, kręcili się studenci. Astronom miał zwyczaj zapraszać ich na egzaminy o czwartej nad ranem. Akurat jak kończył nocną obserwację nieba. – W ogóle był dość nietypowym wykładowcą – wspomina Leszek. – Kiedyś przyszedł do niego na egzamin student. Ojciec dał mu jakieś zadanie. Chłopak odpowiedział: „Ale ja go nie jestem w stanie rozwiązać, jest za trudne”. Więc tata dał mu stos książek i poszedł się zdrzemnąć. Dziś to może nie jest zbyt szokujące, a w Ameryce, gdzie mieszkam, metoda open book jest bardzo popularna. Ale przypomnę, że mówimy o Polsce lat powojennych.
    Ojciec wrócił po dwóch godzinach. Student oznajmił mu, że jeszcze nie zdążył rozwiązać zadania, że na to potrzebowałby więcej czasu. Tata zapytał więc tego młodzieńca, do czego zmierza, co dalej planowałby zrobić. Chłopak odpowiedział. Ojciec mu zaliczył i puścił do domu – opowiada.

    Leszek był późnym dzieckiem. Gdy się urodził, rodzice mieli już troje starszych dzieci i – licząc razem – ponad osiemdziesiątkę na karku.

    Mama, Jadwiga z domu Pająk, to pierwsza w Polsce kobieta, która studiowała astronomię. Była studentką Kordylewskiego. Astronom nigdy nie zważał na konwenanse, nie troszczył się o to, co myślą o nim inni. Szybko się z nią ożenił.
    Jadwiga była później przez lata jego prawą ręką.

    – Bez niej tata by tyle nie osiągnął – nie ma wątpliwości Leszek. – Godzinami siedzieli i rozmawiali o astronomii, a wtedy w tacie klarowały się nowe pomysły, idee. Taki układ ma swoje plusy: sam wiem o tym najlepiej, bo też ożeniłem się z kobietą ze swojej branży, czyli z biologiem. Jeśli chodzi o kreatywność zawodową, na pewno ma to pozytywny wpływ – twierdzi Leszek.
    I cóż, dodaje, dobrze że istniała instytucja „niezamężnej ciotki”. Siostra Jadwigi zakochała się bez pamięci w artyście. A że rodzina nie pozwoliła jej za niego wyjść, do końca życia pozostała panną i pomagała w wychowywaniu dzieci Kordylewskich.

    Nieprzeciętny psotnik

    Trzeba jednak przyznać, że choć rodzina była – delikatnie rzecz ujmując – nieszablonowa, nie brakowało w niej miłości i wspólnie spędzanych chwil. 

    Leszek zapytany o ojca, wylicza: nietuzinkowy, nieprzeciętny, psotnik. Lubił sprawiać efektowne prezenty i szalone niespodzianki. 

    Wyprawa na Suwalszczyznę była tylko jedną z wielu. Leszek doskonale pamięta też wakacje, gdy miał może ze trzy lata. Powstawała już Nowa Huta, trochę zaczynała przeszkadzać w obserwacji gwiazd przy Kopernika, wyjechali więc na całe wakacje do Przegorzał. Płakał po nocach, bo bał się lwa z pobliskiego zoo.

    Ale jeździli też poza Polskę. Kordylewski z jednej strony dusił się za żelazną kurtyną, a z drugiej – miał na tyle tupetu i pomysłowości, by jakoś te ograniczenia pokonywać. Jeździli obserwować niebo na Węgry, do Niemiec, w słowackie Tatry, na Skalnate Pleso. 

    Swojego największego odkrycia Kordylewski dokonał zaś na Kasprowym Wierchu: tam po raz pierwszy zaobserwował pyłowe księżyce Ziemi, zwane obłokami Kordylewskiego (choć sam astronom chciał, by nazwać je księżycami polskimi).
    Potem, żeby tę obserwację potwierdzić, Kordylewski zorganizował trzy wyprawy statkami handlowymi pod równik, wokół Afryki. Ale zanim astronom wypłynął na morze… wysłał Leszka „na zwiady”. – Tata załatwił mi wycieczkę do Japonii. Statkiem. Na nim miałem sprawdzić, czy pełne morze jest w ogóle dobrym miejscem do obserwacji astronomicznych. Miałem wyjść w nocy na pokład i wyciągnąć przed siebie rękę. Ojciec powiedział: jeśli ją zobaczysz, to znaczy, że jest tam jakieś światło i obserwacje na morzu nie mają większego sensu. Jeśli zaś zobaczysz tylko kontur dłoni, to zorganizuję ekspedycję na morze – wspomina Leszek. 

    Zobaczył tylko kontur.

    Na przekór

    Kazimierz Kordylewski w ogóle ufał głównie oczom. Nie podzielał fascynacji nowymi instrumentami, technologią. Jeszcze jako student odkrył gwiazdę Tau Corvi z konstelacji Kruka. Gołym okiem. Nie została odkryta wcześniej tylko dlatego, że jest koloru czerwonego, a płyty fotograficzne nie są wrażliwe na ten kolor. 

    Potem śpiewał, kpiąc z komunizmu: czerwona gwiazda błyszczy na wschodzie. 

    Nie starał się robić sobie wrogów, ale miał w sobie coś takiego, żeby ciągle iść pod prąd. Postępować przekornie. Organizował na przykład pokazy nieba na Błoniach. Przez Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, bo to była jedyna możliwość, żeby dostać takie zezwolenie. Wokół niego klaszczący, zachwycony tłum (ludzie uwielbiali go, bo miał gadane i obrazowym językiem potrafił „tłumaczyć kosmos”), a on puszcza amerykańskie filmy. – Co mi zrobią? – kpił.

    Podobnie jak zdobył od Amerykanów kamień z Księżyca. Oddał go początkowo do Muzeum Geologicznego, na Senacką. Kolejki się ustawiały, żeby to zobaczyć. Władzy to zamieszanie, o proamerykańskim zabarwieniu, się nie spodobało. 

    Kordylewski więc wziął księżycowy kamień do siebie do domu, na Kopernika. Tam, na stole kuchennym, przy którym rodzina jadała obiady, zorganizował osobliwą wystawę. Ale władza zgodziła się, by kamień oglądali tylko członkowie Towarzystwa Astronautycznego. Kordylewski więc, na kolanach, przed wejściem do domu, zapisywał do owego Towarzystwa wszystkich po kolei, jak leci. Z tysiąc członków nagle się zrobiło. 

    Na przekór komunistycznym władzom (a nawet władzom uniwersytetu) zorganizował też pochówek Banachiewicza na Skałce. – Wówczas, w połowie XX wieku, to był światowy autorytet. Ojciec uparł się, że należy mu się pochówek na Skałce. Bo skoro w panteonie chowa się wybitnych artystów, to czemu nie naukowców? – tak logikę ojca opisuje Leszek. 

    Tyle że panteon na Skałce był już zamknięty. Banachiewicza pochowano na Rakowicach. Ale chwilę później zmarł Ludwik Solski. – Krakowianie kochali tego aktora. Jeszcze w wieku 100 lat występował na scenie – wspomina Leszek. Więc kiedy Solski zmarł, otworzono dla niego panteon. A Kordylewski załatwił, żeby przy okazji pochowali tam i Banachiewicza.

    – Nie wiadomo jak to załatwił. Jedno jest pewne: dobrze żył z kurią, bo dostarczał im astronomicznych obliczeń. Od faz księżyca zależy wszak data niektórych świąt w Kościele katolickim – opowiada Leszek. Kordylewski wysłał zaproszenie do władz uniwersyteckich. Powtórny pochówek nie mógł mieć charakteru ani patriotycznego, ani religijnego. Kordylewski udekorował trumnę swojego mistrza biało-czerwonym sztandarem, a paulini podczas uroczystości zaczęli śpiewać po łacinie religijne pieśni.

    Na UJ zrobiła się afera, że Kordylewski naraża władze swojej Alma Mater na problemy. Wytoczyli mu postępowanie dyscyplinarne. Z uczelni wprawdzie nie zwolnili, ale do końca życia, mimo znanych na całym świecie odkryć, Kordylewskiemu blokowano awans na profesora. Był wiecznym docentem. Chciano to zmienić dopiero przed jego emeryturą, ale było już za późno. – Tacie nawet to pasowało; nie był pazerny na tytuły, a ta degradacja miała dla niego wartość anegdotyczną – wspomina Leszek.

    Drugi po Koperniku

    W ogóle podpadał innym naukowcom. Między innymi za to, że na swoje ekspedycje, nawet te za równik, zabierał amatorów. Uważał, że człowiek wykształcony nie może oderwać się od swojego doświadczenia, a to – w przypadku obserwacji nieba – może być zgubne. Cenił amatorów nieskażonych wiedzą. Ich naiwne pytania, które czasem skłaniają do głębszej refleksji. Mawiał: Nie wierzcie swoim nauczycielom. 

    W ogóle kochał „zwykłych” ludzi. Był jednym z pierwszych w Polsce popularyzatorów nauki. Prowadził pokazy, pogadanki w radiu, w telewizji. Dobrze żył z dziennikarzami. Zabierał ich na swoje ekspedycje. Jeden fotoreporter robił mu w Tatrach piękne zdjęcia. O swoich odkryciach najpierw informował prasę codzienną – Gazetę Krakowską, Echo Krakowa, Dziennik Polski. Powtarzał, że na publikacje w prasie naukowej musiałby czekać miesiącami. 

    Nawet dzisiaj nie wszyscy naukowcy by to rozumieli. Wówczas akademickie środowisko było jeszcze bardziej hermetyczne. Zarozumiałe, a może nawet zazdrosne. 

    – Wyrzucali mu, że udając, iż popularyzuje naukę, walczy o swoją własną popularność. Że chce być gwiazdą – opowiada syn Kordylewskiego.

    Historia jednak ma to do siebie, że z dystansu, na chłodno, wystawia swoje świadectwa. I do dziś, poza Kopernikiem, nie oceniła żadnego polskiego astronoma lepiej.

    Leszek Kordylewski
    Najmłodszy syn polskiego astronoma, mieszka w USA. Jego ojciec Kazimierz urodził się w 1903 roku w Poznaniu, zmarł w 1981 roku w Krakowie. Pracował na Uniwersytecie Jagiellońskim. Odkrył m.in. gwiazdę T.Corvi oraz pyłowe księżyce Ziemi. Był też jednym z pierwszych w Polsce popularyzatorów nauki – robił pokazy, pogawędki, wykłady. Z żoną Jadwigą miał czworo dzieci. Spoczywa na cmentarzu Rakowickim.